Gender po krakowsku, czyli królewskie zamieszanie w rodzaju

Bodajże nie ma w Polsce bardziej zakręconego miasta niż Kraków – kręte uliczki, wieże, które dzwonią jak oszalałe, i lawina legend o smokach, świętych, a nawet o diable z… ogonem widzianym rzekomo w 1920 roku przy Kopernika 23. Mówią, że żaden czart by tu nie wytrzymał: sto kilkadziesiąt dzwonów, kadzidło non stop, święcona woda leje się strumieniami. A jednak – kościelne „antydiabelskie” zabezpieczenia nie powstrzymały innej rewolucji: krakowskiej, nieustraszonej zmiany płci… słów.
Przeto gdy turysta rozdziawi usta przy Rynku i posłucha rozmów miejscowych, usłyszy brzmiące znajomo wyrazy, które jednak jakimś cudownym zrządzeniem losu noszą inne końcówki. Ta beretka, ta krawatka – brzmi to, jakby ktoś dopełnił garderobę stylowej ciotki z Zwierzyńca, a przecież chodzi o zupełnie zwyczajne nakrycie głowy i sznur obwiązany pod szyją. Fałd? Nie, nie kobieca fałdka, ale dumny, muskularny, rzekłbyś – męski fałd. W całym kraju każdy student biega w tym podkoszulku, a w Krakowie? Naturalnie – w tej podkoszulce. Gender, ot co!
Zaiste, to lingwistyczne zamieszanie działa jak małopolska pogoda: raz słońce, raz grad kulisty. Zwiędłe winogrono wszędzie indziej nosi imię rodzynka rodzaju żeńskiego, tu zaś powiadają ta rodzynka – i niech cię ręka boska broni prostować krakusowi, że to błąd. Bo przecież zaraz usłyszysz: „Nie pasuje? Jedz winogrono nieususzone i już!”. Takie argumenty zakończyły niejeden akademicki spór przy stoliku w Jama Michalika.
Ktoś zapyta: skąd ta niewiarygodna swoboda z rodzajami? Legenda niesie, że to miasto profesorów, bibliotek i manuskryptów potrzebowało zabawy, więc wzięło słowniki i zrobiło z nich fińskie sauny. Ale rozsądna odpowiedź brzmi prościej: Kraków od wieków był tyglem dialektów – tu niemieckie „das”, tam węgierskie sufiksy, dalej gwara podhalańska. Gdy wszystkie te wpływy zderzyły się pod Barbakanem, wyszło, co wyszło: parasol przerobiono na parasolkę, rodzynkę na chłopaka, a beret wyfeminizowano.
Tedy powstaje paradoks. Oto miasto, które na Krakowskim Przedmieściu (!) ustanawia pomniki świętych i wieszczy, a jednocześnie pokazuje środkowy palec idei „stref wolnych od LGBT”… przynajmniej w gramatyce. Krakusy chodzą do kościoła, świecą gromnicami, lecz gdy otworzą usta, wypływa z nich malejący i żeńsku‑jący potok sylab. Tu nawet rynek bywa zdrobniony do ryneczku, jakby chciał podkreślić własną fluidyczną tożsamość.
Najciekawsze, że nikt się tym przesadnie nie przejmuje. Profesorowie polonistyki tylko wzruszą ramionami: „Tradycja!”. Ksiądz z ambony, jeśli ma poczucie humoru, wyjaśni, że Pan Bóg w szóstym dniu stworzenia mógł zapomnieć zamknąć krakowską furtkę i stąd te wszystkie eksperymenty. A krakowscy raperzy? Z dumą rzucą rym: „Ta krawatka przy tańcach mi lata – wszędzie facet, u nas dama bogata”.
I tak oto w cieniu Wawelu, między gotyckim krużgankiem a zapachem obwarzanka, rozgrywa się największy w kraju festiwal gramatycznego genderyzmu. Niedostrzeżony na ulicznych banerach, ale wyraźny w każdym „przynieś mi tę podkoszulkę”. Miasto może i pozbawione diabelskich ogonów, lecz pełne słów, które wciąż grają w przebieranki. Niech więc Kraków trwa, dzwoni i odmienia, a my – czy przybysze z Gdańska, czy z Zakopanego – przystańmy na chwilę, posłuchajmy, uśmiechnijmy się i… spróbujmy nie zgubić rodzaju w drodze na tramwaj numer osiem.
Bo tu, pod hejnalicką trąbką, król jest królową, rodzynka facetem, a parasol damą dworu. I nikt się temu nie dziwi. Ot, krakowski gender – tradycja tak stara jak dzwon Zygmunta, tak swojska jak zapach smalcu z okien Nowej Huty i tak żywa jak tłum studentów o świcie na Plantach. I dobrze. Niech słowa bawią się płcią, póki dzwony biją, a Wisła płynie.