Franciszek Fiszer – kawiarniany Sokrates Warszawy, ironista z krwi i kości

Stary rok 1937 kończył się bez fajerwerków, gdy stolica uświadomiła sobie, że ze stołów „Ziemiańskiej” zniknął najbarwniejszy z gawędziarzy. Franciszek „Franz” Fiszer – filozof bez książki, esteta bez portfela – odszedł po cichu, pozostawiając migotliwy ślad anegdot i bon motów. Nic nie napisał, ale mówił tak wiele, że inni mogliby z jego zdań zmontować trylogię. Jego biografia żyje więc w cudzych wspomnieniach, zszyta z dygresji, przesady i żarliwych westchnień.
Fiszer startował z majątkiem godnym szlachcica, lecz roztrwonił go z szybkością, z jaką opróżniał talerz z łososia. Pieniądze się skończyły, przyjaciele nie. Nie potrzebował dachu ani stałego adresu; wystarczała wieść: „Franz dziś przy Ziemiańskiej”. Zaraz pojawiali się poeci, malarze, roztargnieni matematycy, kelner ze śledziem w zalewie i snobi głodni jego ironii. Płacili rachunki z uśmiechem, bo towarzystwo Fiszera było inwestycją w intensywne przeżycie.
Wyobraźmy sobie tę sylwetkę: barczyste ramiona, broda jak puchacz, głos‑tuba. Stefan Żeromski milkł, gdy Franz wchodził. Władysław Reymont zastępował notatnik słuchem – żeby nie zgubić żadnej riposty. Antoni Słonimski, Julian Tuwim i Jan Lechoń pół żartem, pół serio twierdzili, że Fiszer to najlepsza gwarancja walki z nudą. A przecież ten „człowiek bez grosza” zapraszany był na bale, rauty i premiery, jakby nosił w kieszeni niewidzialną złotą kartę.
Miłość pierwsza: metafizyka
Fiszer mianował się kontynuatorem Arystotelesa, choć nie spisał ani linijki. „Papier jest cierpliwy – mawiał – a ja nie zamierzam go dręczyć”. Dysputy prowadzone między śledziem a sztufadą w półpiętrze „Ziemiańskiej” bywały ostrzejsze niż szampan. Raz zagnał Bolesława Wieniawę‑Długoszowskiego w filozoficzne maliny, kończąc tyradę westchnieniem: „Masz nade mną tę przewagę, że przeczytałeś Prousta; ja nie – i przynajmniej nie straciłem czasu”. Słuchacze krztusili się ze śmiechu, a temat rzekomo poważny rozleciał się jak domek z kart.
Miłość druga: ludzie
Kontakt z błyskotliwymi umysłami był dla Franza używką mocniejszą niż wino (którego, nawiasem, nie odmawiał). Wystarczało jedno nazwisko – Tarski, Leśniewski, Tatarkiewicz – i Fiszer zjawiał się z kieszeniami pustymi, lecz z głową pełną dygresji. Aktorka, którą raz nie poznał, usłyszała: „Rozpoznałbym panią bez trudu, gdyby miała pani wąsy albo choć pieg, lecz twarz gładka jak brzeg filiżanki jest nie‑do‑zapamiętania”. Potem ukłonił się, by natychmiast przenieść ciężar rozmowy na „istotę samoświadomości u mistrzów pawilonu cukierniczego”.
Miłość trzecia: kuchnia
Fiszer jadł i opowiadał, a opowiadając – robił innym apetyt. Śnił o sosach kremowych z taką samą czułością, z jaką scholastyk rozważa pojęcie bytu. Kelner pytany o hierarchię ryb dowiadywał się, że „śledź należy do rodziny przekąsek”. Doktor Toruńczyk zaprosił go kiedyś na „małą sztukę mięsa”. Bilans obiadu zamknął się na karpiu, gęsi, melbie i rachunku, który trzeba było spłacać pożyczką z cukierni vis‑à‑vis. „Najlepsze są dania proste – mruczał Fiszer. – Weźmy taki kawior. Czy może być coś prostszego, a jakie pyszne”.
Chwile zniknięć
Czasem Fiszer znikał na prowincji. W dworze znajomych zakontraktował ciszę, by – jak mówił – „ugorować myśli”. Gdy pod bramę zajechał pruski generał i zapytał, kim ów brodacz jest, usłyszał: „Zajmuję się metafizyką”. Oficer odjechał bez kolejnych pytań; metafizyka brzmiała groźniej niż karabin.
Sokrates z filiżanką kawy
Przyrównywano go do Sokratesa nie tylko dlatego, że zostawił „puste półki”. Jak grecki mistrz chodził od ławy do ławy, zmuszając interlokutorów do precyzyjnych definicji. Pytał o „istotę szczerości” albo „sens poezji”, po czym wbijał szpilkę: „Jeśli wasza definicja nie obejmuje śledzia w oleju, jest niepełna”. Ludzie śmiali się głośno, lecz po dwóch dniach łapali się na tym, że wciąż rozmyślają nad tamtą drobną prowokacją. To był jego dar: pozorny błazen kawiarniany, a jednak kropla, która drążyła kamień.
Fiszer sam siebie nazywał „pośrednikiem między stołem a niebem”. Łączył rozpasany materializm z zakorzenioną w scholastyce potrzebą ładu. Być może dlatego tyle osób, od młodych skamandrytów po siwowłosego Przesmyckiego, widziało w nim zwornik pokoleń.
Osiemdziesiąt lat po jego odejściu ten zwornik wciąż działa. Zdania Franza są jak błyski magnezu – krótkie, ostre, pozostające pod powiekami. Chronologia nie zawsze decyduje o nieśmiertelności; czasem wystarczy naostrzyć dowcip do poziomu geniuszu i podać go na talerzu z karpiem.
Ironia do końca
Nie sposób zliczyć wszystkich historii. Jedne pachną mitomanią, inne – podsuszoną prawdą. Spaja je refren: Fiszer niczego nie posiadał poza krystalicznym darem rozmowy. Kładł się bez planów, wstawał bez obowiązków, a stoliki „Ziemiańskiej” drżały pod ciężarem jego dygresji. Po śmierci pochowano go na Powązkach, a na płycie wyryto lakoniczne „Myśliciel”.
Pozostaje pytanie: czy taka postać mogłaby funkcjonować dziś, w czasach alertów o niskim poziomie baterii i „calli” o dziewiątej rano? Trudno. Kawiarnie zamieniły się w coworki, a rozmowa – w wątek komunikatora. A jednak potrzeba bezinteresownego dialogu wydaje się paląca. Może więc warto odłożyć telefon, zamówić śledzia i dać szansę nieprzewidzianej rozmowie. Kto wie, może w kącie siedzi współczesny Fiszer: brodaty, ironiczny, głodny wymiany myśli i… łososia.